Słowa były tam - wystarczyło pozbierać je z powietrza i przyszpilić do kartki. (s. 232)

       Ona – młoda poetka mieszkająca w Szkocji na wyspie Skye, romantyczka, marzycielka, o otwartym umyśle i szerokich horyzontach, wyobraźnię szlifowały jej prastare mity i legendy (na czele ta o pewnym smoku morskim), niedoszła geolog, która została żoną prostego rybaka, późniejszego ochotnika wojny 1914 - 1918.
       On – młody, szalony, brawurowy, pełen fantazji, animuszu i młodzieńczego wariactwa Amerykanin, który okazał się słabym studentem, rozczarowującym synem i kiepskim nauczycielem, ale za to świetnym sanitariuszem i kierowcą karetki podczas wojny 1914 – 1918.
       Ona – młoda, dociekliwa, nawet wścibska Brytyjka w czasie wojny 1939 – 1945 imała się ratowania dzieci z bombardowanych miast, co nie stanęło jej na przeszkodzie w poznawaniu własnej rodziny.
       Ona – młody, anonimowy, szarmancki pilot, który mimo wojny 1939 – 1945 niósł wsparcie bliskim.
Oto główny trzon Listów z wyspy zwanej Niebem. Innymi, raczej cichymi, bohaterami są: rodzina kobiet, rodzina i przyjaciele pierwszego z mężczyzn oraz dwie szalejące wojny.
       I ten podział, ta namacalna granica między postaciami pierwszoplanowymi i towarzyszącym im tłem jest niemałym atutem. Bohaterowie pojawiają się niczym aktorzy na scenie – sekwencyjnie i - jak u Wyspiańskiego - parami, każdy mówi za siebie, oddając za chwilę głos drugiej osobie; każdy w dialogu jest równorzędnym dyskutantem, oponentem i narratorem. A o czym opowiadają? O wielkich, nieoczekiwanych, gwałtownych i trzewi sięgających, pokonujących morza, zrodzonych wśród bomb, zgiełku, płaczu i krwi miłościach. A każdy z bohaterów ma niemało na ten temat do powiedzenia. Bo Listy… to wielka historia tragicznej miłości, która wyrosła z prostego marzenia o zwykłym szczęściu, a której sprzymierzeńcem i katem była szalejąca wojna.
      Oprócz tego sekwencyjnego opowiadania fabularnym atutem jest też czas akcji – dwie wojny światowe. Z początkiem opowieści nie czuć ich ducha, tej szalonej zawieruchy, groźby i ostateczności, nie czuć też atmosfery wolnej, drobnomieszczańskiej i pozerskiej Ameryki. Wraz z rozwojem akcji wszystko się zmienia – demony wojny dają o sobie znać, zza kolejnych stron słychać szum samolotów, huk bomb, jęk rannych, płacz wdów, a i duch wolnej – choć dalekiej - Ameryki przygasa. 
       Ta książka nie ma rozmachu Angielskiego pacjenta, kolorytu Pearl Harbor ani dramatyzmu One Metallicy, ale atmosfera okopów, duch działań RAFu, losy jeńców wojennych i przygotowanych dla nich obozów oraz dola cywilów w bombardowanych miastach - czy pozornie bezpiecznych - wsiach nikomu nie umkną.
       Ale mimo tematu: trudnych miłości oraz mimo czasu akcji: dwupłaszczyznowego, osadzonego w okresie dwóch wielkich wojen światowych i tak za największy atut książki uważam narrację, sposób opowiadania. Bo Listy… to właśnie tekst epistolarny – powieść w listach. Nie ma tu narratora trzecioosobowego, który niczym duch objawia czytelnikowi tylko sobie znane fakty, ale jest kilku narratorów – to autorzy listów. I to z tej korespondencji – czasem zaburzonej, czasem chaotycznej, czasem ocenzurowanej i strzępkowej – dowiadujemy się o trudnych i poplątanych losach bohaterów. To oni opowiadają o niesamowitościach z mitologii staroangielskiej, o trudnych – rozbijających relacje rodzinne – wyborach, o okropnościach wojny, o zawiedzionych nadziejach i rozczarowaniach. Dawno nie czytałam powieści w listach (a tych fundamentalnych, o światowej randze, jest raptem kilka) i nie spotkałam się, by współczesny pisarz zdobył się na taką formę. Tym bardziej jestem zaskoczona – i to pozytywnie. Bo autorka Listów… umiała „zdyscyplinować” narrację, nie zgubić się w niej, do szczegółów dopracować (i rozwinąć) każdy podstawowy wątek, dzięki czemu nie czuć chaosu i strzępkowości historii.
       Ale poza pozytywami – tematem, czasem akcji, formą powieści, sposobem oddania ducha tamtych lat – jest kilka minusów. Po pierwsze: początkowo akcja dość wolno się rozwija, jest byle-jaka i nie czuć jej wyjątkowości, niby znamy bohaterów, ale są raczej bez wyrazu. Po drugie: nie ma tej cezury, namacalnej granicy, po przekroczeniu której jesteśmy już w świecie romansu, wielkiej, zakazanej miłości, nie czuć tego rodzącego się napięcia i kryjącej się za nim namiętności; to pierwsze „kocham” jest jakoś bez wyrazu wypowiedziane. Po trzecie: brak mi ciut większej szczegółowości w opowieściach o I wojnie światowej; bo jak wątek prac sanitariuszy, czy obozów jenieckich oddany jest dość wiarygodnie, tak atmosfera tej wojny i jej „niuanse” się rozmywają. Po czwarte: szkoda, że autorka nie dopowiedziała kilka wątków (późniejsza relacja między rodzeństwem, narzeczona dwóch braci) – niby to niekonieczne, ale mały niedosyt został.
       Niemniej czas z Listami… uważam za niezmarnowany. To dobra lektura na czas wakacyjnego wypoczynku, odetchnięcia od pędu dnia codziennego. Nie jest ckliwie banalna, czy infantylna. A na pewno jest wiarygodna. Bo jednego jestem pewna: czy czas spokoju, czy wojny, czy chodzi o elity czy lud prosty miłość była i jest wartością nadrzędną. I nikt nie może się jej oprzeć, wyprzeć, czy nauczyć się bez niej żyć.

       Bo jeśli miłość umrze, co pozostanie? 

ZA PRZECZYTANIE KSIĄŻKI DZIĘKUJĘ:

KSIĄŻKA BIERZE UDZIAŁ W WYZWANIACH:



Komentarze

  1. Ja bardzo lubię utwory epistolarne, a listy z tego okresu to nie lada gratka. Chętnie przeczytam.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz