Mężczyzna, którego kochałam, moja najbliższa przyjaciółka, mężczyzna, który kochał ją, wszyscy przemienieni przez żałobę w coś, czego nawet sami nie potrafią rozpoznać. (s. 300)
Najbardziej
niesamowite jest to, jak książka początkowo nudna, monotonna, nużąca, ze
wstępem „ciągnącym się”, męczącym, bez wyraźnie zarysowanej fabuły, zmienia się
w historię pełną napięcia, dreszczyku, osaczającą, kleszczącą czytelnika w
swych niewidzialnych mackach, które każą raz za razem pytać: „Co dalej?”
Niesamowite jest to, jak historia początkowo bez wyrazu zmienia się w opowieść,
której – z jednej strony - nie chciałoby się kończyć, a z drugiej – nie możemy
doczekać się finału i rozwiązania. Bo przecież, niczym w tragedii
starogreckiej, rozwikłanie i rozplątanie wszystkich napięć nastąpić wreszcie
musi.
W taki sposób podsumowuję sobie „Małe
mroczne kłamstwa”. Bo początek tej książki - opis
przygotowań płetwonurka do
zejścia pod wodę, nurkującej kobiety i jej ucieczki przed walczącymi o posiłek
rybami - jest dla mnie całkiem przydługi*. Zanim dobrnęłam do jego końca,
książkę kilkakrotnie odkładałam i wmawiałam sobie, że nie dam rady – ale
dałam:) I bardzo dobrze! Inaczej pozbawiłabym się przyjemności przeczytania
świetnie rozpisanego, dozującego napięcie, odpowiednio dawkującego informacje i
wielowymiarowego kryminału.
Jego fabuła poprowadzona jest narracją pierwszoosobową,
ale tych „osób pierwszych” jest w nim aż trzy: dwie kobiety i mężczyzna. Każda
z tych osób okazuje się być wnikliwym obserwatorem rzeczywistości, a przede
wszystkim siebie, każda z nich perfekcyjnie nazywa siebie i swoje stany,
uczucia. Odkrywając przed czytelnikiem kolejne wątki opowieści, odsłania tak
naprawdę kolejne pokłady własnych wrażeń i emocji. A ich opowieść o sobie i o tragicznych
wydarzeniach, które stały się ich udziałem należy do gatunku tych
najtrudniejszych. Dlatego obok narracji właściwej konieczne okazało się posłużenie
się licznymi retrospekcjami.
Bo oto w mieście Stanley, które wciąż pamięta
interwencję zbrojną na Falklandach w 1982 roku, w którym wciąż stacjonuje
wojsko (1 żołnierz na 1 mieszkańca), a wody zaśmiecają wraki statków dochodzi
do kilku tragedii.
Jedna jest bardzo osobista: przed trzema latami dotknęła Catrin
i jej męża Boba – w tragicznych okolicznościach zginęli ich dwaj synowie. Mimo upływu
czasu, zmiany stylu życia i poniekąd otoczenia, Catrin nie jest w stanie przepracować
w sobie bólu i straty, nie potrafi iść dalej; wciąż dłamszą ją rozpacz, żal,
gniew, nienawiść, żyje w sobie, wśród własnych napastliwych myśli i emocji, nie
wśród ludzi – a mijanie codziennie sprawczyni tej tragedii nie ułatwia powrotu
do równowagi.
Obok tego - dla niektórych wciąż żywego - nieszczęścia rozgrywają
się inne: jakiś czas temu zaginęło dwóch chłopców i do dziś nie wiadomo, co się
z nimi stało (ofiary pedofila/zwodniczej wody/mordercy/porywacza/własnej lekkomyślności/nieuwagi
opiekunów), a i teraz, podczas rodzinnej zabawy, przepadło kolejne dziecko –
kolejny chłopczyk, syn turystów.
Dla małej, zamkniętej społeczności Stanley
tego już za dużo: po mieście, niczym widmo, chodzi młoda matka cała w żałobie, wciąż
nieznane są losy wcześniej zaginionych chłopców, a teraz jeszcze to – kolejne zaginięcie.
Co się dzieje z tą małą społecznością? Bo coś się dziać musi…
Mimo tych
licznych, przeplatających się ze sobą wątków, mimo kilku historii pobocznych,
mimo niewielu głównych postaci, z których każda jest na swój sposób popaprana i
pozbawiona klarowności, okazuje się że, że „Małe…” to nie jest typowa powieść
kryminalna, w której pełno opętanych tajemnicami bohaterów i której istotą jest
poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: ”Co stało się z chłopcami?”. W dużej mierze
to powieść psychologiczna, w której
chodzi o rozrachunek z samym sobą, swoją przeszłością, z wrogiem we
mnie, z demonami, które nie są obok mnie a w mojej głowie; to powieść o nienawiści
i wyrzucie sumienia; o tym, jak trudno czasem ruszyć z miejsca, zostawić ból za
sobą i spróbować się od niego oderwać; a przede wszystkim to historia o
potrzebie wybaczenia – sobie i otoczeniu. Przemawiająca z tej książki diagnoza
brzmi: Nie można być człowiekiem bez człowieczeństwa. I trzeba poznać wersję/opowieści
wszystkich zainteresowanych/zamieszanych, by zobaczyć całość sytuacji, pełne pola
wydarzeń, motywy postępowania i najbardziej skryte pragnienia czy tajemnice. A tych
jest niemało.
Niedawno wydawca książki poinformował, że kryminały Sharon Bolton,
autorki „Małych…”, tłumaczone są na 18 języków. I mnie to nie dziwi. I życzę
sobie, by wszystkie początkowo drętwe i mało ciekawe książki tak się rozwijały,
tak wsysały czytelnika i tak mocno przy sobie trzymały – aż do rozwikłania
zagadki.
Chciałabym tę książkę poznać. Poczuć jej klimat i ciężkość, bo to trudna lektura, jak mi się wydaje. "Małe, mroczne kłamstwa" mogą być wypełnione wielkim tematem - rozrachunku z cierpieniem, żalem i stratą. To może być mocna, a zarazem bardzo ciekawa opowieść.
OdpowiedzUsuń