Uczę się żyć od nowa. (s.158)
Literacko ostatnio trafiam na
życiowych rozbitków i losowe kaleki – bo źle wybrali, bo za nich wybrano, bo
wpadli w sidła podłych ludzi, bo zbyt cicho protestowali, bo w ogóle nie
protestowali, bo stali się ofiarą surowej litery prawa lub systemu, bo inni nie
widzieli i nie słyszeli – lub nie chcieli….
Dziś o „Listach z dziesiątej
wsi” Agnieszki Olszanowskiej.
Na pierwszym miejscu to powieść
o pewnej porzuconej przez męża Beacie, która z dwójką dorastających synów, w zgrzybiałym
mieszkaniu robotniczym musi odpowiedzieć sobie na pytanie: Co teraz? Bez pracy,
bez pieniędzy, z opustoszałą lodówką, z długami (niewielkimi, ale jednak) i
wstydem… Brat zadecydował, że pora wracać rodzinnego do domu. Ale tam już nic
nie jest takie samo: pielęgnowany przez matkę ogród zniknął, zróżnicowane pola
uprawne również – wszystko poddało się ekspansywnej sile kukurydzy przynoszącej
konkretne dochody. Nawet duży ogród przy sąsiedniej posiadłości nie zachował
niczego ze swojego uroku. Ale mimo to w Beacie pulsują wspomnienia o
kiełkującym tam dziewczeńskim zauroczeniu przechodzącym w miłość do
późniejszego męża. A to nie pomaga w dochodzeniu do równowagi. I to, co miało
przynieść nowy początek czy równowagę – nowe miejsce, gwarantowana przez brata
stabilizacja finansowa, pierwsza w życiu praca zarobkowa, sukcesy edukacyjne
synów, nowe znajomości – niczego dobrego nie wniosło. Nawet dość uprzejmy, choć
zdziwaczały, mroczny i szorstki w obyciu, silący się na miłe słowo szef nie
jest w stanie dziewczyną emocjonalnie potrząsnąć i obudzić do nowego życia.
Nie powiem, te cechy Beaty budzą
moją niechęć – jej tkliwość, nadmierne użalanie się nad sobą, rozdrapywanie ran…
– jakby przyjemność sprawiało jej bycie kozłem ofiarnym. Takim wątkom w
literaturze mówię stanowcze nie: to nie dla mnie, mnie to nie przekonuje, a
rozczulanie się i „mazgajowatość” już dawno przestały mnie wzruszać. I gdyby na
tym poprzestano, „Listami…” rzuciłabym w kąt. Ale nie poprzestano.
Bo powieść Agnieszki
Olszanowskiej ma i drugi wątek – dla mnie znacznie ciekawszy, intersujący,
wciągający i intrygujący, bo z zagadką: jest to wątek skonstruowany wokół
postaci szefa Beaty: ten oschły typ spod ciemnej gwiazdy to eks-narkoman, który
zerwał kontakty z rodziną i przy nie do końca wyjaśnionych okolicznościach
przeniósł się na wieś. Z jakiegoś też powodu przed laty swój fast-food nazwał
przekształconym imieniem „Beata” i całkiem niemało wie o jej rodzinie, a przede
wszystkim o babci.
I tu pojawia się trzeci wątek
powieści – drugi z ciekawych, dla mnie najmocniejszy, najbardziej wiarygodny i
najciekawiej opowiedziany, bo listami. To historia babci Beaty: jej wojenne
losy, codzienność między Rosjanami i Niemcami, opowieści o przesuwających się
frontach, kiełkującym komuniźmie, losie kułaka, wieloletniej zażyłości z
przyjacielem z dzieciństwa, o dzieciach traconych w skutek przedwczesnej
śmierci, o utraconych złudzeniach kobiety z nizin społecznych. I to było życie
trudne, ciężkie, smutne, pozbawione perspektyw, nadziei – ale i życie godnie
przeżyte, bez krzywdzenia innych, bez kłamstw i pozorów. I jak babcia z każdej
losowej opresji wychodziła cało i z godnością, tak pora, by i Beata wróciła do
rzeczywistości ze swojej prywatnej dziesiątej wsi, bo „(…) dziesiąta wieś jest
tam, gdzie idziemy bezwiednie, bez zastanowienia. Tylko po to, by stracić serce
i spokój” (s. 204).
„Listy z dziesiątej wsi” to
powieść obyczajowa. Ale nie z tej typu „żyli długo i szczęśliwie”. Bo to
opowieść o trudnej codzienności, rozczarowaniach, własnej bezradności i nieporadności.
A zakończenie jest tak niejednoznaczne, tak rozgrzebane, tak nie-kończące
niczego, z tyloma pytaniami bez odpowiedzi, że musi być początkiem ciągu
dalszego (jeszcze nie spotkałam takiego zakończenia – które niczego by nie
kończyło, a generowało nowe pytania i było właściwie właściwym początkiem
historii). Choć stronię od ckliwych „babskich” powieści, od „Listów z
dziesiątej wsi” nie mogłam się oderwać.
ZA MOŻLIWOŚĆ PRZECZYTANIA WERSJI PRASOWEJ KSIĄŻKI DZIĘKUJĘ WYDAWNICTWU PRÓSZYŃSKI I S-KA
O rozczarowaniu i bezradności chciałabym poczytać sobie. Bo czasami tak się czuję, a w powieściach obyczajowych wszystkie bohaterki idą przez życie jak dynamit.
OdpowiedzUsuńOd jakiegoś czasu ta powieść kusi mnie właśnie wątkiem listów z przeszłości. Po przeczytaniu Twojej recenzji, widzę, że Listy z dziesiątej wsi są zdecydowanie bardziej barwne i złożone, niż się spodziewałam :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Jak dobrze, że w tej książce nie ma tego nacisku na szczęśliwe rozwiązania, ostatnio mam nimi przesyt, dziękuję za opis książki, teraz już wiem, że zdecyduję się po nią sięgnąć. :)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję,że uda mi się znaleźć tę książkę, bo bardzo zachęciłaś mnie tą recenzją do jej przeczytania. Dziękuję! I oczywiście zapraszam do siebie!
OdpowiedzUsuńKochana zbieram po dziesięć osób do wyzwań na 2017 rok. Zgłosisz się?! Zapraszam :)
OdpowiedzUsuńhttps://monweg.blogspot.com/2016/12/informacyjnie-o-wyzwaniach-na-rok-2017.html
Chyba dopiszę do swojej listy "do zakupienia" :)
OdpowiedzUsuń