Z dreszczykiem i tajemnicą…
…przy takich
opowieściach najlepiej mi się odpoczywa. Ludzie z krwi i kości, ich wiarygodne
problemy czy przygody, starannie (lub prawie starannie) skonstruowany świat
przedstawiony, dopracowane dialogi – to lubię, to nie irytuje, pozwala
odetchnąć, oderwać się… Dziś wreszcie o tytułach, które stały ostatnio w
opozycji do poezji antyku, średniowiecznego deesis czy literatury obozowej. Opisy
– w kolejności alfabetycznej.
Po pierwsze: Cukiernia
pod Amorem. Ciastko z wróżbą/Dziedzictwo Hryciów. Tej pozycji nie trzeba rekomendować.
Obroni się sama. Kontynuacja losów wielopokoleniowych cukierników z Gutowa
przekona fanów pierwszej serii, jak i fanów sag rodzinnych w ogóle. To nie
tylko powieść o skomplikowanej przeszłości rodziny uwikłanej w powstania,
przewroty, wojny, o rodzinie zmagającej się z konfrontacją z teraźniejszością,
ale również opowieść o niezabliźnionych ranach, jątrzących się zadrach czy niewyjaśnionych
konfliktach, a już nade wszystko to historia o rodzących się uczuciach:
miłości, przyjaźni, lojalności, wdzięczności czy zrozumieniu. Bo czasem przebyć
trzeba naprawdę długą drogę – tę przestrzenną jak i emocjonalną – by ujrzeć, a
później zrozumieć, własne korzenie. I nie ważne czy człowieka kształtuje
powojenna bieda, szalejący socrealizm, strajki studenckie czy należy odnieść
się do niespodziewanego spadku po dziadku – grunt to zrozumieć, kim się jest i
co się tak naprawdę liczy.
Po drugie: „Lissy”
– sięgająca czasów drugiej wojny światowej opowieść o bezdusznym gangsterze,
któremu nieobce są kolaboracja czy zdrada, a lojalność zwykł mylić z posłuszeństwem.
Zdaje się nie dziwić, że od tyrana, który przy pomocy swoich brutali wymierza
przepełnioną krwią sprawiedliwość, uciekła młoda, zadbana i sprytna żona. Dlaczego
uciekła? Za czym gnała? Czego szukała w górskim domu zielarza? Czego się bała? Co
ją przerażało bardziej od szaleńczej jazdy autem w czas śnieżycy? A może skrywała
jakąś tajemnicę? Jak to się stało, że dziewczyna z nizin wpadła w oko
brutalowi, który z niejednego pieca chleb jadł? „Lissy” jest powieścią dość obszerną,
więc czytelnik ma szansę spędzić z nią kilka miłych wieczorów – jeśli tylko przypadnie
mu go gustu.
Po trzecie: „Pokrewne
dusze”. Lekka powieść psychologiczna czy obyczajówka? Trudno określić. Półświatek
terapeutów, ludzie z przetrąconymi życiorysami, zgubione owieczki, co albo
chronią się w swoich smutnych głowach, albo z arogancją i butą potwierdzają
swoje o wiele za wysokie mniemanie o sobie. Więc czytelnik poznaje zmagającą
się z żałobą właścicielkę pensjonatu na wyspie, młodego męża alkoholiczki, zarozumiałego
agenta nieruchomości, rozwódkę rozpoczynającą nowy etap w życiu swoim i swoich
dwóch synów, młodą dziewczynę z lękiem przestrzennym – a także pewną
terapeutkę, która wszystkie opowieści tych osób łączy w jedną historię. I rodzą
się pytania, gdzie jest granica obowiązku zawodowego, gdzie kończy się terapia,
a rozpoczyna daleko idąca ingerencja, gdzie urywa się wywiad psychologiczny, a
zaczyna zwyczajne i prymitywne wścibstwo. I gdyby Kołakowska dopracowała swoją
powieść, gdyby zwróciła uwagę na kilka wątłych detali (skąd z rana na „jednoobejściowej”
wyspie zasapana biegaczka? jakim sposobem tam przybiegła?) i naiwność
niektórych scen, można by spokojnie potraktować słowa z „Martwych dusz” Gogola –
„Nie ma takiego bólu, którego nie
można by wypłakać.” – jako motto do „Pokrewnych dusz”. A tak,
powstała powieść mogąca być co najwyżej przerywnikiem miedzy innymi,
ważniejszymi tekstami. Nic przełomowego czy zaskakującego.
Po czwarte: „Sekrety
i śmierć”. Lekki, łatwy do przyswojenia kryminał pozbawiony przesadnego
brutalizmu a nawet wulgaryzmów (co w książce o pracy policji może dziwić :-)). Jest
błyskotliwa policjantka, zgrabna pani patolog, elegancki mąż tej pierwszej i
trup, który zaległ w ekskluzywnym holu wytwornego baru wspomnianego męża. Ta trójka
wspomagana dzielnymi policjantami i prywatnymi kanałami męża-biznesmena szuka
początku tej tragicznie kończącej się opowieści o nieugiętej pani dziennikarz. I
byłby to może kryminał jak każdy z tych zbudowanych na pytaniach: kto zabił? jak?
ofiara przypadkowa czy zbrodnia starannie zaplanowana? gdyby nie fakt, że
zamordowana od samego początku nie budzi sympatii – ani w policjantach ani w
czytelniku. Nikt jej nie współczuje. Nikt nie prowadzi dochodzenia w imię sprawiedliwości
czy zadośćuczynienia, a jedynie z zawodowego obowiązku. I nie jest tego całkiem
bezsensowny powód. Powiem tyle – denatka naprawdę się napracowała, by nie być
lubianą, by jej nie współczuć i by wielu po jej śmierci odetchnęło z ulgą.
Po piąte: „Ten
jeden dzień”. Powieść rozgrywająca się jeden dzień to uczuciowa odyseja, która
prowadzi do wnętrza serca i głowy Mii oraz jej idealnego związku u boku
uroczego Paula. Jadąc na planowany od dawna weekend tylko we dwoje, odbywają
podróż do początku swojej znajomości. Praca w jednej firmie, pierwsza randka,
wspólnie spędzany czas, plany na przyszłość, ślub, dzieci, (Paula) awanse zawodowe
i powiększający się stan konta. Tylko czy to możliwe, by tak łatwo wieść
spokojne i spełnione życie? Wystarczy stabilne zaplecze? Komfort materialny to
większa część sukcesu? Bo w końcu Paul ma swoje ugruntowane miejsce w firmie, a
Mia dom pełen dzieł sztuki i ogród z ukochanymi truskawkami. Tylko rodzą się
pytania: dlaczego wnuki mało znają dziadków? dlaczego taka krótka jest lista
tzw. przyjaciół domu? dlaczego Mia tak często choruje? dlaczego odsunęła się od
koleżanek ze studiów czy niedawnej jeszcze pracy? I czy rzeczywiście trzeba jechać
aż do domku nad jezioro, by spędzić wspólny weekend? „Ten jeden dzień” to
powieść, która demistyfikuje. Pokazuje, jak cienka jest granica między prawdą a
złudzeniem oraz między pozorem a autentykiem. Autorce wyszedł całkiem zgrabny demaskatorski
thriller.
Po szóste: na
zakończenie również saga rodzinna – „W labiryncie wspomnień”. O części
pierwszej pisałam tu. Część druga też nie znudzi. Anne Jacobs ponownie
wprowadza czytelnika do rodziny fabrykanta Melzera i jego rodziny. Tylko że – teraz,
kiedy Europę niszczy szaleństwo I wojny światowej, większość mężczyzn w sile
wieku (nawet lokaj) dostało powołanie na front, a w Augsburgu roi się od jeńców
wojennych narodowości rosyjskiej – dotychczasowe życie tej rodziny stanęło na
głowie. Głód, brak zamówień na tekstylia, wizja bankructwa, napływ złamanych i załamanych
inwalidów wojennych, wewnętrzne zatargi – to wszystko każe odnieść się do nowej
sytuacji i jej sprostać. Więc sprawy w swoje ręce biorą kobiety. Jedne organizują
w posiadłości tymczasowy szpital, inne zostają w nim sanitariuszkami lub
pielęgniarkami, inne czuwają nad domowym budżetem, by (choćby gulaszem z
brukwi) wyżywić rodzinę i rekonwalescentów, a jeszcze inne nowatorskimi
metodami próbują postawić fabrykę na nogi... Nie można nie zauważyć, że to
wszystko dość sprawnie wpisuje się w realia początku XX wieku. Autorka ma plan,
by opowiedzieć o wpływowej rodzinie na tle najważniejszych przemian dziejowych.
I skoro udaje jej się do tego zbudować wiarygodne opisy, staranne dialogi, zróżnicowane
postacie i rysy charakterologiczne - do mnie taka historia przemawia. Rozrywka jak
się patrzy.
Komentarze
Prześlij komentarz