Słowa zabrzmiały, jakby były w innym języku (s. 138)
Nie
powiem, decydując się na recenzję książki „Owieczki dobre. Owieczki złe” wydawnictwa
AMBER, miałam mieszane uczucia. Okładka nie zachęcała do lektury, tytuł
sugerował pełne biblijnych aluzji powiastki/bajki filozoficzne (z tym, że
rozbudowane), których bohaterami są zwierzęta stereotypowo odzwierciedlające podstawowe
ludzkie cechy i przywary, piętnujące błędne postawy, wyśmiewające wady, zawierające
ukryte puentę i przesłanie. Nic
bardziej mylnego.
Książka
„Owieczki dobre…” okazała się nie być umoralniającą powiastką o tym, jak dobrze
żyć z sobą i ludźmi, jak z porażki uczynić sukces i jak w upadku znaleźć siłę
na przyszłość. To naprawdę – zgodnie z opisem na okładce – kryminał
filozoficzny! Jak to możliwe?
Akcja
powieści rozgrywa się w dwóch perspektywach czasowych (ta właściwa - pewnego lata
1976 roku, a ta dodatkowa, retrospektywna - zimą, w okolicach Świąt Bożego
Narodzenia, 1967 roku) na jednej z ulic pewnego brytyjskiego osiedla. Jak to
bywa w takich małych społecznościach, wszyscy od lat się znają, rzadko
opuszczają miejsce zamieszkania, przybysze niechętnie są witani, wszyscy często
się spotykają, czasem obserwują się wzajemnie, wiedzą o sobie sporo, próbują
przeniknąć tajemnicę innych, a kiedy trzeba – nawet wspólnie knują. I w tej
dość nudnej, wiodącej senne, przewidywalne, schematyczne i pozbawione atrakcji
życie społeczności u progu lata 1976 wydarza się rzecz niezwykła – ginie jedna
z mieszkanek. Nie umiera, tylko brak po niej śladu: wyparowuje, znika, zapada
się pod ziemię… I jest to to wydarzenie, które budzi tych ludzi z uśpienia,
naprawdę ich wszystkich – w tym pastora – porusza. Bo dlaczego, i jakim
sposobem, lubiana, ciesząca się sympatią i szacunkiem, pomocna pani może bez
śladu przepaść? Wszyscy sobie zadają to pytania, ale nie wszyscy ochoczo
współpracują z policją – bo przecież oni są z zewnątrz… Wydaje się, że tylko
dwie dziewięciolatki, Grace i Tilly, nie tracą zimnej krwi – aktywnie, z
zaangażowaniem i zupełnie na własną rękę rozpoczynają poszukiwanie. Nie powiem,
wykazują się przy tym pomysłowością i oryginalnością. Są naprawdę specyficznymi
detektywami ze specyficznym planem działania. Punktem wyjścia uczyniły tezę, że
jest jedna „osoba”, która zawsze wie wszystko i przed którą nic się nie ukryje
i ona na pewno wie, gdzie przebywa zaginiona sąsiadka. Tą „osobą” jest Bóg. Więc
wystarczy Mu zadać odpowiednie pytanie i pani… zostanie odnaleziona a później
wróci do domu. Ale chcąc zadać to najważniejsze pytanie należy Go… znaleźć.
Więc dziewczynki wyruszają ulicą swojej dzielnicy, wędrują od lokatora do
lokatora, od mieszkania do mieszkania, zadają niby banalne i nic nie znaczące
pytania, ale odkrywają przy tym ślady ciemnych sprawek dorosłych, które dość
jasno mówią, że ci dorośli nie są tak mili, jakby się wydawało a starsza pani może
i miała powód by odejść… A sięga on roku 1967 i składa się na niego kilka incydentów,
które w sumie mogą kojarzyć się z niezłą aferą. Jak widać, w takim miejscu
trzeba się młodym detektywom napracować, by Boga znaleźć…
Książka
napisana jest językiem lekkim, narracja płynnie prowadzi czytelnika po fabule i
choć czasem trzeba się zatrzymać nad słowami typu:
Odkryłam,
że czasem, kiedy zachowuje się ciszę, ludzie nie mogą się powstrzymać przed jej
zapełnieniem (s. 129)
lub:
Pewne
sprawy są tak złe, tak nikczemne, że nie ma różnicy, czy się ich chciało, czy
nie. Gdyby tak było, to każdemu wszystko uchodziłoby na sucho, wystarczyłoby,
gdyby powiedział, że nie o to mu chodzi (s. 160)
od
nich ważniejsze jest to, co pomiędzy tymi słowami; to, co niewypowiedziane; nad
czym trzeba się chwilę zastanowić.
Również podział na części i rozdziały jest przemyślany:
zawiera klucz, którym są numery mieszkań poszczególnych, odwiedzanych przez
dziewczynki, bohaterów – bo to w tych mieszkaniach kłębią się tajemnice dające
odpowiedź na pytanie, co się dziś stało z sąsiadką i dlaczego złą sławą owiany
jest lokator numeru 11.
Nie
mogę twierdzić, że „Owieczki…” to typowa powieść detektywistyczna, bo byłoby to
spore niedopowiedzenie. Nie mogę też powiedzieć, że to powiastka filozoficzna,
bo byłoby to przekłamanie. Więc jeśli chcecie wiedzieć, jaki w praktyce kształt
przybiera kryminał filozoficzny – sięgnijcie po tę książkę. I jeśli naprawdę
lubicie łamigłówki lub/i życiowo mądre (nie zawsze miłe i grzeczne) historie, nie powinniście być zwiedzeni.
ZA MOŻLIWOŚĆ PRZECZYTANIA KSIĄŻKI DZIĘKUJĘ
Kryminał filozoficzny - nie spotkałam się jeszcze z taką nazwą. Czemu nie, zainteresowałaś mnie.
OdpowiedzUsuńNiesamowicie mnie zaintrygowała ta recenzja. Jestem pewna, że niebawem kupie tę książkę. Podoba mi się jej koncepcja, zwłaszcza możliwość odkrycia tego, co ukryte między wierszami.
OdpowiedzUsuńNie czytałam nigdy kryminału filozoficznego, to może być interesujące doświadczenie:)
OdpowiedzUsuńJuż zwróciłam uwagę na tę książkę...może kiedyś przeczytam, bo Twoja recenzja zapowiada ją ciekawie.....
OdpowiedzUsuńW wolnej chwili może przeczytam ;) Nominowałam Cię do LBA ;) mam nadzieję, że podejmiesz wyzwanie :D pozdrawiam
OdpowiedzUsuńhttp://reading-mylove.blogspot.com
Gdy pomyślałam o kryminale filozoficznym od razu przyszedł mi na myśl Randy Alcorn i jego powieść "Deadline" :) Tam te dwie sfery mocno się ze sobą przeplatają :) "Owieczki złe" mnie zaciekawiły - fabuła pozornie prosta, a jednak intryguje.
OdpowiedzUsuń