(…) kronika życia spisywana krwią. (s. 58)
W swoim blogowym dorobku opisałam wszystkie (nie było ich też tak wiele) opublikowane w Polsce książki Flanagana – „Ścieżki Północy” i „Klaśnięcie…”. Już od pierwszych kart pierwszej z nich wiedziałam, że to będzie „mój” autor: postarał się o to ona sam – pięknymi, ważnymi historiami opowiedzianymi ciekawymi technikami narracyjnymi (retrospekcje, wspomnienia, mowa pozornie zależna), oraz jego polski tłumacz – rewelacyjnie oddający atmosferę książki i znajdujący do tego odpowiednie polskie frazy. Bo piękny język powieści Flanagana niewątpliwie jest ich ogromnym atutem. Ale za pięknym językiem nie zawsze idą piękne, wzniosłe i pełne otuchy opowieści. Nie rozczarowałam się i trzecią książką – „Księgą ryb Williama Goulda”.
To opowieść o obdarzonym
talentem malarskim skazańcu – Williamie Gouldzie - zesłanym do karnej kolonii w
głębi Australii. I to nie droga do osadzenia – droga pełna przemocy,
brunatności, kłamstw, fałszerstw, krwi – jest sednem opowieści. Jest nią to, co
bohater spotkał w miejscu, które (przynajmniej w teorii) miało go
resocjalizować. A spotkał tam Komendanta. Szalonego, zdziwaczałego, bezwzględnego
i opętanego szałem realizacji swoich pomysłów stworzenia w obrębie kolonii
karnej swego małego „królestwa”. Każdy z nowoprzybyłych więźniów stawał się
kolejnym narzędziem służącym do realizacji tych zamierzeń. I niejeden uległ
osobliwościom tych wizji. Jak czytamy w opisie kolonii: „(…) bajkowej krainy, może
i rządzonej przez tyrana, ale zaczarowanej jego opowieściami (…) krainy, która
z każdym słowem i gestem Komendanta stawała się dla nas coraz bardziej
realniejsza (…) wydawało się nam (…) że daje nam jakiś cel, sens, coś, dzięki
czemu przestawaliśmy się czuć jak skazańcy, wykraczaliśmy poza narzędzia tortur
jak kołyska i knebel rurowy, i tego właśnie wszyscy pragnęliśmy: jakiejś innej
wizji nas samych (…) bo żeby zesłaniec mógł uciec, musiał uciec od samego siebie,
od swojej przeszłości i przyszłości, wyznaczonej przez system penitencjarny” (s.109-111).
Dlatego, kiedy Williamowi „(…) w 1828 roku, rzekomo w interesie nauki, lekarz
kolonii karnej na Sarah Island kazał malować wszystkie łowione tam ryby”
(s.21), ten godzi się bez większych protestów. Ale robi coś jeszcze: rysunki
uzupełnia o dziennik, prywatne zapiski, kronikę tego, co działo się na wyspie. Pisze,
czym może i kolorami, jakimi akurat dysponuje. I ma świadomość, że łamie tym
niejeden zapis obozowego regulaminu.
Z jego relacji wyłania się
rzeczywistość oniryczna, surrealistyczna, nierealna wręcz i senna. To świat
okrutny i magnetyczny jednocześnie; straszny i przyciągający swą innością,
zwyczajność znana autorowi-opowiadaczowi jest tak niezwyczajna, że aż zasysa.
Oddając swą książkę
czytelnikowi, oddał Flanagan tekst totalnie dopracowany, perfekcyjnie ułożony, a
wcześniej przemyślany. Uruchomił w nim budowę szkatułkową, dwóch narratorów
pierwszoosobowych, momentami fragmentaryczność (co każe się skupiać i obudzić w
sobie wytrwałego czytelnika), monologi, opisy, autorefleksje bohatera i nawet
głębokie analizy psychologiczne postaci. Dlatego nikt z wytrawnych smakoszy
literatury nie powinien czuć się zawiedziony spotkaniem z „Księgą ryb…”!
ZA MOŻLIWOŚĆ PRZECZYTANIA KSIĄŻKI DZIĘKUJĘ
Flanagana pokochałam, ale 'Księga ryb' jest dopiero przede mną. Świetnie polecasz tę książkę.
OdpowiedzUsuń