W końcu udawanie zaczyna przypominać normalne życie (s. 186) - Janice Y.K. Lee, „Emigrantki”
Jasno trzeba mi przyznać – nie przepadam za opowieściami o
Chinach, Japonii, Korei czy Tajlandii. Nigdy nie pojęłam sukcesu „Szanghajskiej
kochanki” czy „Wyznań gejszy”, a „Czerwone dziewczyny” jasno oceniłam, jako
powieść nierówną, niedopracowaną, w której każda część została potraktowana z
różną starannością, jakby pisało ją trzech odmiennie zdyscyplinowanych autorów.
Dlatego wiedząc, że akcja „Emigrantek” rozgrywa się w Hongkongu, podchodziłam
do lektury ze sporą dozą ostrożności. To, co mnie skusiło to te lapidarne określenia
wydawcy, że oto oddaje do rąk czytelników książkę o własnych demonach,
wyobcowaniu i samotności – przecież to takie uniwersalne stany emocjonalne, że
nie można je było ubrać we „wschodniość” Azji. I jak się okazało, nie można
było.
Bo „Emigrantki” Janice Y.K. Lee to opowieść totalnie uniwersalna, która
mogłaby się rozegrać w każdym zakątku globu i stałaby się tak samo wymowna. Są w tej książce trzy kobiety: Mercy - która odgrodziwszy
się od rzeczywistości grubym murem, nie ma pojęcia, czego chce od siebie i
życia, każdy dzień bezproduktywnie przepływa jej między palcami, co ma niestety
uzasadnienie w minionych wydarzeniach, Hilary – która doskonale czuje, czego
chce, ale zdaje się być w tych pragnieniach bardzo osamotniona, jest również i
Margaret – która sama tylko najlepiej wie, dlaczego wiedzie podwójne życie,
dlaczego nosi dwa oblicza (to przeznaczone dla siebie i drugie – dla otaczającego
świata), i z jakiego powodu każdy dzień jest powrotem do przeszłości. Bohaterki
może i mogą irytować, może nie są posągowe czy majestatyczne, ale za to
prawdopodobne jest, że ich dylematy bliskie są naszym dylematom - co czyni już
z tej powieści historię wiarygodną, bliską życiu, nie bajkową, ckliwą czy niewiarygodną.
Oto trzy różne kobiety, trzy różne historie, trzy różne osobiste tragedie i
jedno rozwiązanie, jeden spektakularny finał, który raczej do najszczęśliwszych
nie należy, ale na pewno jest takim, który potrafi zapewnić względny spokój. I nie
wynika on z przepychu, bogactwa i blichtru kręgu finansjery z Hongkongu, z upodobanych
sobie przez nią wycieczek do Bangkoku, Tajlandii czy Chin, ani z wygodnego życia
wiedzionego wśród szoferów, niań i gosposi. Spokój tych kobiet ma się wziąć z
odpowiedzi na pytania: „Gdzie chcę wrócić, kiedy kolejny azjatycki kontrakt się
skończy?”, „Kim chcę być, skoro nie Amerykanką w Hongkongu?” oraz „Kim w ogóle
jestem?”.
Dla mnie „Emigrantki” to nie opowieść o kobietach, które w
poszukiwaniu nowego początku poleciały aż na inny kontynent, które w ucieczce
przed starym wybrały świat zupełnie odmienny kulturowo, obyczajowo i mentalnie.
To książka o powrocie, o tym, co to znaczy „wrócić” – do siebie, do rodziny, do
świata, do ludzi, do życia w pełni. W tej wzruszającej, magnetyzującej oraz misternie
prowadzonej opowieści Lee podaje jasne wnioski: trzeba mieć odwagę uporządkować
i określić siebie; trzeba umieć poukładać jestestwo, swoje serce oraz pragnienia,
by przeniknąć, przyjąć oraz zaakceptować zajmowaną przez siebie rzeczywistość,
dary losu, konsekwencje swoich czynów, jak i decyzji; należy się oddalić od
starego, by ze świeżym umysłem zbudować to, co nowe i ważne. Wtedy to się
okaże, że jesteśmy w odpowiednim czasie, w odpowiednim miejscu i z odpowiednimi
ludźmi; wszystko co było wcześniej to jedynie fałsz, zakłamanie i liczne mistyfikacje.
Bo „powrót”, „cywilna odwaga” i „demaskacja pozorów” to podstawowe kody,
którymi możne odczytać „Emigrantki” Janice Y.K. Lee. I naprawdę warto to
uczynić.
ZA MOŻLIWOŚĆ PRZECZYTANIA WERSJI PRASOWEJ KSIĄŻKI
DZIĘKUJĘ
Może być ciekawa.
OdpowiedzUsuń