(...) nie byliśmy żadną "normalną" rodziną (s. 129) - V. Hjorth, Spadek
Jest sobie rodzina: mama, tata, trzy córki i jeden syn. Rodzice,
po dobrze przeżytym życiu, mogą się oddać odpoczynkowi, ciesząc się bezpiecznym
domem albo na wyjeździe relaksować się w domkach letniskowych. Bo nie ma to jak
na starość zbierać słodkie owoce owocnego życia. Napracowali się – wspierać się,
dbać o dzieci, łożyć na ich wykształcenie to nie banał. Teraz dzieci – już dojrzałe,
same mające dzieci (a nawet wnuki) – mają komu być wdzięczne, mają o kogo dbać,
komu podziękować i przy czyim stole się zebrać, by błogie dzieciństwo
powspominać.
Nic bardziej mylnego. „Spadek” odsłania najbrudniejsze z kart. Porusza
brudy, jakie kiedykolwiek stały się udziałem niewielu. Demaskuje fałsz,
arogancję, małostkowość, bezduszność, wygodnictwo, obłudę, hipokryzję. A przede
wszystkim ból, jaki mogą dzieciom zadać rodzice. I jaki może sobie wzajemnie zadać
rodzeństwo. Oto rodzina uwikłana w kłamstwa, która, dla wygody chyba jedynie,
chce w nich tkwić, która chce się świadomie okłamywać, która nie chce wysłuchać
głosu prawdy.
A wszystko zaczyna się dość niewinnie. U progu życia rodzice
postanawiają spisać testament, w wyniku którego większą część majątku dostać
mają dwie córki. Pozostałe dzieci jedynie rekompensatę finansową.
I ta z pozoru
prozaiczna wiadomość porusza lawinę wydarzeń. A przede wszystkim emocji. Bo Bergljot
nagle postanawia przemówić. Chce na głos, wyraźnie powiedzieć, dlaczego zerwała
kontakt z rodzicami, dlaczego ten ból, a nawet rozpacz, które w sobie nosi, nie
są pielęgnowane i hodowane, lecz po prostu w niej tkwią, są jej integralną
częścią, jak gnijąca w ciele drzazga. Chce innym (i sobie) opowiedzieć swoją
wersję historii rodzinnej. Nie po to, by zrozumieć – bo zrozumieć się nie da. Ale
by nazwać prawdę po imieniu, wyrwać ją z tego zakłamania innych. Spuścizną,
której ona chce, jest jej opowieść o niej samej. Tylko tyle. Aż tyle. I by się
do tego choć zbliżyć, przyjdzie jej iść na kolejną wojnę – wojnę z własną
rodziną.
Bo według „Spadku” rodzina to nie więzi, a tarcia, spory, racje i
pół-racje. I okazuje się, że największym dziedzictwem, jaki mogą zostawić
rodzice nie jest majątek, a obciążone emocje, uczucia, prawdy o sobie i innych.
Przy pomocy tej prowadzonej narracją pierwszoosobową powieści pełnej monologów,
skojarzeń, urywanych wątków pokazała Vigdis Hjorth etapy rozpadu – wrażliwości,
ufności, szczerości, prostoty i międzyludzkich więzi. To, czego wraz z
bohaterką dowiadujemy się o niej i innych, wypływa z czeluści pamięci , lub
nie-pamięci. I trudno orzec, czy lepiej, że ujrzało światło dzienne, czy
powinno w tych odmętach pozostać.
Oto książka trudna, toksyczna, destrukcyjna, ale
i odważna, poruszająca, uwierająca – nie ugłaszcze, a emocjonalnie rozhuśta,
zaniepokoi. Takie lubię.
ZA MOŻLIWOŚĆ PRZECZYTANIA DZIĘKUJĘ
Ja chwilowo chyba się nie skuszę...
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa propozycja. Kiedy zaglądam w ciemne, znużone dusze, to mam wrażenie, że książka żyje we mnie a ja w niej. Przeczytam na pewno, pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWarto. Naprawdę.
UsuńO to coś dla mnie!
OdpowiedzUsuńNie słyszałam o niej, a brzmi bardzo zachęcająco! Na pewno wywoła we mnie sporo emocji. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńTa historia musi być interesująca :D Aż bym sobie ją przeczytała. PS. Filozofia na UPJP2? <3
OdpowiedzUsuń