Prawie każdy ma taką tajemnicę, którą zabiera ze sobą do grobu (s. 364) – F. Flagg, Całe miasto o tym mówi
RECENZJA PRZEDPREMIEROWA –
PREMIERA 14. 03. 2018
„W miastach sąsiedzi pozdrawiają
się, zdarza się też, że raz na jakiś czas organizują wspólne spotkania, ale w
małych rolniczych społecznościach Missouri rola sąsiadów była znacznie większa (s.
61)”.
I o tym, mówiąc w telegraficznym skrócie, jest najnowsza książka Flagg,
autorki słynnych - owianych niemalże kultem - „Smażonych zielonych pomidorów”. Powieść
„Całe miasto o tym mówi” rozgrywa się w małym miasteczku, które najpierw było
niewielką osadą założoną przez grupę odważnych, ale solidnych i pracowitych,
Szwedów. Przewodził im cechujący się determinizmem, zawziętością, rozwagą i
pomysłowością (nawet w kwestii „zdobycia” żony) Lordor Nordstrom. Ale ta
opowieść nie jest o nim – choć był on ojcem-założycielem osady, rysownikiem
cmentarza, burmistrzem, głosem doradczym wspólnoty – ani o jego
żonie-sufrażystce czy córce-pierwszej studentce. To opowieść o sile wspólnoty. O
tym, co grupa może zdziałać, jak może wspierać, motywować, mobilizować, razem stawiać czoła przeciwnościom. W dzisiejszych
czasach chaosu i kosmicznego pędu życia powieść o ludziach, którzy ciężko
pracowali, czas odmierzali obowiązkami, wspólnie spędzonymi chwilami, sąsiedzką
pomocą, a potańcówki na świeżym powietrzu były jedyną atrakcją (którą się żyło
długo przed nią i sporo po niej) wydaje się raczej anachroniczna i daleka od
realizmu. Ale tak się żyło w Elmwood Springs: pracą, obowiązkami, lojalnością, współodczuwaniem
i wspólnotą. Jednak nie było to miejsce oderwane od pozostałej części Stanów. Bo
zamieszkiwali je ludzie również świadomi społecznie i politycznie. Próbowali nadążyć
za nowinkami technicznymi, kulturowymi, obyczajowymi a nade wszystko –
politycznymi.
Dlatego najnowsza powieść Flagg staje się powieścią-panoramą nie
o małym miasteczku złożonym przez grupę osadników, ale opowieścią o rozwoju
całych Stanów. Bo gdzieś podskórnie czytelnik czuje, że takich Elmwood Springs
było wiele, że to zawziętość ich mieszkańców sprawiła, że dziś świat
niejednokrotnie tak zazdrości amerykańskiej części globu.
I nie tylko ta
panoramiczność, zgodność czasu powieściowego z wydarzeniami historycznymi oraz
echa przemian społecznych są potężnym atutem tej historii. To również język. Cięty,
barwny, pełen humoru, ale nieskomplikowany, oddający prostotę mieszkańców (co
widać również w rozdziałach – krótkich, sekwencyjnych, jednowątkowych), ich
dystans nawet do samych siebie, codziennego zapętlenia w wir obowiązków, co
jednokrotnie reżyserowało niemało śmiesznych scen (z niesfornym prosiakiem Kartofelką
w roli głównej). Ten brak napuszenia (tak dziś częsty), zdrowe podejście, równowaga
między obowiązkiem a chwilą wytchnienia sprawiają, że sekwencja: „W każdym
mieście są ludzie, którzy skupiają na sobie uwagę, i tacy, którzy żyją cicho,
przez nikogo nie zauważeni (s. 397)” wydaje się kłamliwa - w Elmwood Springs każdy był ważny, bo każdy
budował tę niesamowitą atmosferę tego pozornie mało ważnego miasteczka.
ZA WERSJĘ PRASOWĄ KSIĄŻKI DZIĘKUJĘ
Komentarze
Prześlij komentarz