Oto nasze przedtem. Nasze cudowne przedtem (s. 391) – Luke Allnutt, Niebo na własność
RECENZJA PRZEDPREMIEROWA
Nie lubię powieści obyczajowych. Najczęściej
są ckliwe, mdłe, proste, oczywiste, przewidywalne, z naiwną fabułą i nieskomplikowanymi
postaciami obdarzonymi wydumanymi problemami, perypetiami czy przygodami, zazwyczaj
występuje do tego naiwnie szczęśliwe zakończenie. No, życie różowym lukrem oprószone…
Dlatego jeśli już pora mi się zmierzyć z jakąś obyczajówką, zdaję się na wybór
innych.
Tym razem od Wydawnictwa Otwartego przyszła książka „Niebo na własność”
Brytyjczyka mieszkającego w Czechach. Zaskakuje już sam fakt, że to mężczyzna
napisał powieść o perypetiach pewnej dobrze sytuowanej materialnie rodziny
klasy średniej. Następnie zadziwia, że zdecydował się on na zastosowanie
narracji pierwszoosobowej, a później, że głównym bohaterem uczynił mężczyznę –
i to jeszcze nie krystalicznie szlachetnego mężczyznę. W książce tej Luke Allnutt
oś wydarzeń oparł o trzy osoby: komputerowego geniusza – Roba, jego
pedantyczną, poważną i surową żonę – Annę i ich syna – Jacka. Autor całkiem
zgrabnie przedstawił rysy charakterologiczne dorosłych, ich zwyczaje,
upodobania, poglądy, a nawet trudne, poszarpane i skomplikowane dzieciństwa,
które niewątpliwie wpłynęły na ich późniejsze wybory, sposoby radzenia sobie z
sytuacjami kryzysowymi czy granicznymi. Rob to niby luzak, który rzadko pracuje,
bo woli pieniądze zarobić raz a dobrze; Anna jest skrupulatna, metodyczna i
pedantyczna, a ich mały Jack to bystry, wnikliwy łobuz, który nawet ze starszakami
się kumpluje. Tylko, że ich życie rodzinne zaczyna przeorganizowywać wykryty w
głowie chłopca guz. I w tym momencie okazuje się, na ile to ułożone życie jest
stabilne i na ile stabilni są oni – jako mała wspólnota.
Niesamowite jest to,
że zmagania z chorobą syna, lęki, dylematy, niepewności, wewnętrzną konieczność
opanowania kryzysu autor przedstawił z punktu widzenia mężczyzny-ojca. Właściwie
wiadomo, że matki bardzo przeżywają cierpienie dziecka, cierpią właściwie z nim.
Ale mało kto pyta się o ojca. Kto jego ma uspokoić? Kto ukoi jego rozedrgane,
chaotyczne i galopujące myśli? Kto jemu pomoże? Kto poda silne ramię? Kto
pozwoli mu się zwyczajnie bać? Powieściowy Rob niejednokrotnie staje na wysokości
zadania – jest pomocą dla żony, wsparciem dla syna, partnerem w firmie,
dyplomatą wobec teściowej. Ale nie znajduje wiarygodnego, solidnego i
rzetelnego oparcia dla siebie. Będąc filarem dla innych, gnie się pod ich
zwątpieniami. Zapewne dlatego zaczyna robić głupie czy nieodpowiednie rzeczy,
decyduje się na nieoczekiwane kroki, zwyczajnie pęka – jak niemało ludzi złamanych
przez los – i poznajemy go pijanego, podrywającego pospolitą dziewczynę w
tandetnym barze, tylko po to, by choć przez chwilę poudawać zwyczajnego czy
banalnego nawet.
Ta odwrócona perspektywa, zmiana punktu widzenia, skupienie
się na zrozpaczonym, walczącym i szukającym ratunku ojcu, który chce w teraźniejszości
zatrzymać przeszłość wyróżnia tę książkę z masy innych. I okazuje się, że w
kontakcie z cierpieniem dziecka nie chodzi o współcierpienie matki, ojca czy
rodziny – ale rodzica, tego, kto przyczynił się do „zro-dzenia”.
A to chce czynić „Niebo
na własność” powieścią nie tyle obyczajową co moralizującą. Bo może pora przestać
generalizować i (lub) nadmiernie feminizować, a czas skupić się na istocie wyłaniającej
się z szerokiej perspektywy? Pozostawiam pytanie bez odpowiedzi…
ZA MOŻLIWOŚĆ PRZECZYTANIA KSIĄŻKI DZIĘKUJĘ
WYDAWNICTWU OTWARTEMU
Też nie przepadam za obyczajówkami, z podobnych jak Ty powodów. Ale ta powieść mnie zainteresowała.
OdpowiedzUsuń