„Dzień był czasem dyscypliny, noc – chaosu” (s. 76) – M. James, Diabeł urubu
„Diabeł urubu”
to debiutancka powieść Marlona Jamesa – Jamajczyka, który w 2017 otrzymał nagrodę
Bookera za „Krótką historię siedmiu zabójstw”.
W swej pierwszej książce
opowiada o mieszkańcach miasteczka Gibbeah, którzy stali się świadkami (jak i „zezwolicielami”)
pojedynku – moralnego, teologicznego i ideologicznego - dwóch przewodników
duchowych: Hectora Bligha i Apostoła Yorka. W tej walce toczącej się na granicy
snu i jawy, na styku umysłu trzeźwego i otumanionego oparami alkoholu, gdzie
jedna strona sięga po rzeczowość, a druga po fanatyzm, przeświadczenie o
zwycięstwie mąci się z dogłębną samotnością i zwątpieniem.
Bo tutaj wszystko się miesza: realizm z magicznością, świętość z potępieniem, język
poetycko-mityczny z obscenicznym, żarliwa wiara i ewangelizacja z wierzeniami
przodków, obrzędy chrześcijańskie z pogańskimi, grzeszność i upadek z boskością,
cielesność z religijnością. To wszystko tu jest na granicy i wszystko się tu
ściera – świat cywilizowany z pradawnym, postęp z prymitywizmem, pogaństwo z
chrześcijaństwem, rozum z przeczuciem.
Więc skoro przestrzenie wartości się mielą, to i bohaterowie nie mogą być czarno-biali
czy jednoznaczni. Ten, który z całą mocą swojej charyzmy podejmuje się nadać
nowy porządek rzeczy i podnieść małą społeczność z duchowych ruin, okazuje się
być demagogiem, manipulantem i szarlatanem. Z kolei ten, który nie miał prawa
być jakimkolwiek autorytetem, a już na pewno podporą moralną - pijak i obdartus, znalazł w sobie na tyle siły, by mimo swojego upadku, uratować innych i
pozwolić im wejść na drogę prawdy (w końcu: Prawda was wyzwoli) – o sobie,
swoich pragnieniach, granicznych pobudkach jednostki, która zorganizowała życie
w małej mieścinie na wzór życia kolonii karnej lub odciętej od cywilizacji
komuny.
Dlatego też przez sporą część opowieści nie wiadomo, do czego
bohaterowie dążą, co jest ich pomysłem na siebie i swoje życie, co ich
ukonstytuowało, co wypełnia ich dzień. Dopiero finalna scena pokazuje, jak
bardzo wszyscy dali się oszukać, a nawet wręcz zaślepić – i mieszkańcy Gibbeah, tak bardzo pragnący autorytetu, który nada porządek rzeczom (nawet
codziennym), że nie zauważyli chytrego wybiegu, ani czytelnik, który dopiero na
końcu mówi sam do siebie: A więc o to chodziło… I bez wątpienia to jest
największa wartość tej powieści – ten moment zaskoczenia, ten odnaleziony wytrych,
który otwiera w głowie czytelnika uśpioną do tej pory zapadkę.
Nie da się powiedzieć, by „Diabeł urubu” był powieścią łatwą. Nie jest też powieścią
jednowymiarową. Na pewno może budzić mieszane uczucia – polski czytelnik nie
jest przyzwyczajony, by realizm magiczny mieszał się z obscenicznością, a okrucieństwo
tak głęboko wchodziło w sacrum. Nie jest również powieścią o sile, znaczeniu i
potrzebie szeroko rozumianych duchowości oraz fanatyzmu – choć to stanowi jej
trzon. To jest powieść o zemście. O zemści jednostki, która dla zaspokojenia
własnych instynktów pozwoliła sobie na sięgnięcie po „rząd dusz”. I to zgrabne ukrywanie
istoty rzeczy, to trzymanie odbiorcy w niepewności, jest największym atutem tej
powieści.
ZA MOŻLIWOŚĆ PRZECZYTANIA KSIĄŻKI DZIĘKUJĘ
Komentarze
Prześlij komentarz