A więc ona sama w tej historii nie istnieje, nie wolno wymieniać jej nazwiska ani nawet wspominać imienia. (s. 232)
Są książki, które się czyta i się czyta… - bo albo „nie podchodzą”,
albo są tak mocne, że trzeba je dawkować, bo można się nimi zachłysnąć, udusić…
Są też książki, o których opinie powstają automatycznie, przy jednym podejściu,
bez wysiłku (fizycznego, czy intelektualnego) się wie, co się chce napisać… Są
też książki, przy których się nie wie, albo co napisać, albo jak zacząć… I tak dziś
właśnie mam… - od rana chodzę koło
tematu (tytułu) i im późniejsza pora, tym większa rozpacz mnie ogarnia… Bo książka
CUDNA, ale same banały się myślą…
Bo co można napisać o biografii osoby, która za wszelką cenę chciała pozostać
anonimową, która przez całe życie żyła w cieniu swojej wielkiej miłości i
wielkiego artysty, która nawet zaufanemu poecie i biografowi (Ficowskiemu)
dawkowała informacje o wspólnym idolu, którą aż do samobójstwa doprowadziły tajemnice,
samotność, życie przeszłością, koleje wielkiej historii i echo wcześniejszych
wyborów…?
Bo z książki Agaty Tuszyńskiej wyłania się bohaterka i skomplikowana, i
nieszczęśliwa, i smutna, i rozżalona, i rozgoryczona, jak i znawczyni wielkiego
talentu (tak plastycznego, jak literackiego) - Józefina Szelińska (Juna). Pierwsze
30 lat swojego życia związała z Drohobyczem, Truskawcem, Janowem (dziś
Iwano-Frankowo), a później – to już jak los pokierował. Z zawodu była polonistką,
pracowała jako nauczycielka, urzędniczka biurowa w GUSie i dyrektor biblioteki akademickiej w Gdańsku.
Przeżyła wojnę i okupację, z Drohobycza wyjechała niedługo przez wojną, o piekle
getta drohobyckiego dowiadywała się głownie z plotek, a później z dokumentów
Nałkowskiej. Sama (…) wyszła z wojny jak z więzienia. Wyrok się skończył, brama
zatrzasnęła za plecami (…) (s. 184), ale – choć ciało „poszło do przodu” i
zrzuciło tę maskującą
woalkę, dusza pozostała w przeszłości – i to tej
przedwojennej, bo z żywym Brunonem – Brunonem Schulzem. Bo pora powiedzieć, że to jemu właśnie poświeciła te lata życia, które jemu zabrała Historia.
Poznali się w Drohobyczu. Obydwoje byli wtedy nauczycielami, to i kilku
znajomych mieli wspólnych.
Różnica wieku nie przysłoniła wspólnych pasji i upodobania
do dzieł Manna, Kafki i Rilkego. On ją szkicował, ona na to pozwalała; on szlajał
się z prostytutkami i realizował masochistyczne potrzeby, ona twierdziła, że
rozumie (?); on korespondował z licznymi byłymi/obecnymi/przyszłymi kochankami,
ona udawała, że nie widzi; on miał plany translatorskie, ale to ona przetłumaczyła
„Proces” i pozwoliła ukochanemu podpisać się pod swoją pracą; on snuł
literackie plany, ona mu dopingowała; on się szykował do debiutu, ona chodziła dumna;
on ustalał z Nałkowską szczegóły, ona udawała, że nie jest zazdrosna… Ona
chciała czegoś więcej niż szarej codzienności w małym miasteczku, on tylko w
nim widział swe natchnienie; ona snuła plany, on milczał, lub najwyżej udawał,
że słucha; ona potrzebowała finansowej stabilizacji, a on wciąż ledwie wiązał koniec
z końcem i jeszcze ciągnął za sobą ogon w postaci siostry-wdowy i chorego
siostrzeńca; ona podjęła decyzję o wyjeździe do Warszawy, on twierdził, że
znajdzie lepiej płatną pracę i dojedzie; ona liczyła na profity po sukcesie „Sklepów…”,
a on wciąż miał długi; ona czekała, on uważał, że załatwia pozwolenie na ślub
(bo ona ochrzczona Żydówka, a on bezwyznaniowiec z rodzony semickiej)…
W końcu
przestała się łudzić i czekać - i chcieć czekać też. Bo jak długo za namiastkę
przyszłego życia można uważać sporadyczne odwiedziny u szalonego Witkacego i dysputy
z napuszonym Gombrowiczem?
Przestała czekać, na pewien czas zerwała kontakty, zamknęła się w swoim
świecie pełnym zawodów, sięgnęła po sporą dawkę leków – uratowano ją w
ostatniej chwili. A później to i historia odcięła ją od tamtego świata. On
został w Drohobyczu, ona wojnę przetrwała w Warszawie. Ona przeżyła, jego
zamordowano w getcie tego miasteczka-inspiracji, mitycznej krainy.
Ona przeżyła,
ale nie dla siebie - dla niego! I swoją obsesją uczyniła podtrzymywania pamięci
o nim. Siebie nie ujawniała, ale o jego sławę dbała. Do zarządzanej przez
siebie biblioteki kupowała jego książki i książki przez niego cenione. Odpowiedziała
na apel Ficowskiego i przez dziesięciolecia wspólnie kompletowali dorobek
artystyczny Schulza (w bibliografiach i aneksach figurowała jako [J.]),
opracowywali – te ocalałe z wojennej pożogi - listy (tych Schulz pisał całe
masy – jako literackie próbki), nie tworzyli mitów czy legend, lecz przedstawiali
fakty, opisywali też szkice. Pozostając anonimową, przyczyniała się do tego, że
nazwisko Schulz stało się rozpoznawalne i na nowo doceniane. Narzeczoną była
może i kiepską, ale fanką i zagorzałą wielbicielką – wielką, wierną, a nawet
obsesyjną.
Z książki Tuszyńskiej wyłania się Józefina silna, stanowcza i
konsekwentna. To dama starej daty, która nie rzuca słów na wiatr. Prywatnie może
i wrażliwa, wewnętrznie roztrzęsiona, ale w wypełnianiu „misji” - sumienna oraz
słowna. Ten jej związek z Schulzem do zwykłych nie należał – bo ona wyniosła, a
on wielce utalentowany ekscentryk, więc i o takich osobistościach nie można
banalnie opowiadać - skoro ich losy są jak z powieści, to i językiem powieści
trzeba się posłużyć. Zastosowała autorka narrację dwutorową – trzecioosobową (to
kwestie „opowiadacza”, „ktosia”) i pierwszoosobową (słowa jej – Juny). Pełno w
niej retrospekcji, języka potocznego, zwykłego, prostego, jak na żywą, życiem
pisaną opowieść przystało pełno w niej subiektywnych odczuć bohaterki, jej
monologów wewnętrznych i opisów duchowego zmagania się nawet z sobą. Takim sposobem
„Narzeczona Schulza” nie jest suchą od faktów oraz rzeczowych wywodów biografią,
w której postacie są posągowymi beneficjentami historii i ludzkiej pamięci, ale
jest opowieścią o prawdziwych ludziach, którzy naprawdę byli, czuli, mieli
plany, talenty, a których złamał los i polityka. To biografia-apokryf, w której
fakt historyczny łączy się z uniwersalnymi prawdami o człowieku, emocjach i
ludzkich marzeniach…
Tuszyńska stworzyła książkę, od której nie sposób się
oderwać. Jej Schulz to nie pan, którego wciśnięto w szkolne lektury, a człowiek
jak wielu innych, niejednokrotnie zdominowany choćby przez lęki, to człowiek utalentowany,
z nowatorskimi pomysłami. Jego kobieta to nie kolejna z wydumanych Muz, o jakich
zdarza się przeczytać tu i tam, a kobieta, która świadomie stała się stróżem
jego spuścizny i pamięci. To opowieść o ludziach, którzy - choć całkiem odmienni – nie do końca
świadomie zbudowali potężny kawał polskiej literatury…
Są książki, o których nie da się łatwo, prosto, bez emocji i
rozgorączkowania mówić – i ja tu też niewiele powiedziałam… Ale „Narzeczoną…”
polecam – i to nie tylko fanom Brunona Schulza.
ZA MOŻLIWOŚĆ PRZECZYTANIA KSIĄŻKI DZIĘKUJĘ
Zdjęcia pochodzą ze stron:
http://plaszcz-zabojcy.blogspot.com/2012/09/odcinek-455-bruno-schulz-1936-rok.html
http://www.dw.com/pl/bruno-schulz-i-jego-freski/g-16880333
http://literat.ug.edu.pl/~literat/shulz/index.htm
Z pewnością jest to ciekawa książka, ale na razie nie czuję ochoty, by bliżej się jej przyglądać. Na pewno kiedyś to nadrobię, ale teraz jeszcze nie jest "ten czas"
OdpowiedzUsuńSłyszałam o tej książce. Marzy mi się jej przeczytanie. Powiem szczerze, że z opowiadań Schulza wyłaniał mi się zawsze obraz samotnego singla, który nie kochał kobiety. A tu okazuje się, że była pani Józefina.
OdpowiedzUsuńChciałabym dowiedzieć się o tej miłości.
Wielu molom książkowym marzy się poznanie tego lub innego pisarza, a tak naprawdę życie u boku artystycznych geniuszy prawie zawsze było i jest wyzwaniem i przede wszystkim poświęceniem. Na szczęście ostatnio panuje trend, by nie opracowywać już biografii Wielkich Tego Świata, a właśnie niby mniejszych, którzy są nie mniej ciekawi. Idealnym tego przykładem jest życiorys narzeczonej Schulza.
OdpowiedzUsuńBardzo jestem tej książki ciekawa. Dziękuję za recenzję, bo mobilizuje by sięgnąć po "Narzeczoną Schulza". Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuń