Dokonuję szybkiego bilansu (…). (s. 66)
Powieści obyczajowe są takimi, po które najrzadziej sięgam.
Czytanie o codziennych (?), typowych (?), a nawet banalnych (?) perypetiach
zwykłych (?) ludzi jakoś mnie nie pociąga – może po prostu dlatego, że nie ma tam
przyciągającego mnie odpowiednim napięciem dreszczyku typowego dla surowych
kryminałów czy wiarygodności i autentyczności literatury faktu, a za to niemało
ckliwości i truizmu. Tak czy inaczej – obyczajówek w moim domu mało i mało ich
na blogu.
Ale dziś jest - i to nie taka oczywista, lekka, banalna, do
odpoczynku i z typowym „żyli długo i
szczęśliwie”. Dziś o „Kalendarzach”. Na
książkę skusiłam się, bo talent autorki – Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk - jej
umiejętność snucia opowieści wielowątkowych i wielopoziomowych, opowiadanych
piękną polszczyzną zachwyciła mnie przy okazji serii o Cukierni pod Amorem i
historii o pewnej polskiej malarce robiącej piorunującą karierę w Paryżu - Róży
z Wolskich.
Tak oczarowana nie mogłam nie sięgnąć po najnowszą jej powieść.
Jest ona inna od tamtych. Brak w niej szerokiego wachlarza różnorodnych i
skomplikowanych postaci, brak intrygi i wielowątkowości. Bo jak wskazuje tytuł,
to opowieść o tym, co jest istotą kalendarza – o osobistych, czasem oderwanych
od siebie zapiskach, licznych momentach, skrawkach zdarzeń, które - złożone
razem – dają całościowy pogląd na życie i pozwalają je ocenić lub podsumować.
Główną bohaterkę spotykamy w ciężkim i może smutnym – ale całkiem oczywistym -
momencie życia: jej syn wyprowadził się z domu, podkreślając tym samym swoją
niezależność, dorosłość, samodzielność i konieczność pisania własnej historii.
Wydarzenie to stało się dla bohaterki pretekstem do skonfrontowania siebie z
całą swoją historią i przeżyciami, z dotychczasowym – a może przede wszystkim
tym odległym czasowo - życiem. Opowieści o nim prowadzone są pierwszoosobowo – momenty
teraźniejsze, monologi wewnętrzne kierowane apostrofą do nieobecnego syna oraz
trzecioosobowo – retrospekcje, w których bohaterka patrzy na siebie w dzieciństwie
jak na obcą osobę, jakby dystansowała się do tamtej siebie, jakby ona-dziś
niewiele przypominała ją-wtedy i konieczne stało się mówienie o sobie „ona”, „dziewczynka”.
Te myślowe wyprawy w przeszłość przypominają
– i właściwie stają się – spotkaniami z duchami: matką, ojcem, dziadkami, ich
sąsiadami ze wsi, młodszą siostrą, nieznanym w zasadzie wujostwem. Pozwala jej
to odpowiedzieć na pytanie, co było ważne kiedyś, co jest ważne dziś, co było
ważne dla moich bliskich w przeszłości, a co obecnie. W konfrontacji „kiedyś” z
„teraz” przeszłość jest idealizowana i koloryzowana; pracowity czas u dziadków
na wsi był czasem trudnym, nerwowym – jak nerwowy bywał dziadek, ale to piękny
okres z ludźmi, których już więcej się nie spotka…
W tych opowieściach nie ma
nic napuszonego, górnolotnego, wielkopańskiego, czy wyjątkowo przełomowego – to
opowieści o tym, jak zwykłe, nawet bardzo skromne życie, może być piękne i
autentycznie ważne. Z tych historii wyłaniają się uniwersalne prawdy życiowe –
wystarczy chcieć ich poszukać. Muszę nieśmiało przyznać, że chyba żadna książka
– jak ta właśnie - nie wywołała we mnie tylu wspomnień z własnego dzieciństwa;
przy czytaniu żadnej książki myśli o własnych dziadkach, rodzicach, wczesnym
dzieciństwie rodzeństwa nie były tak mocne i natarczywe*. Chwilami mimochodem
okazywało się, że - zamiast za wspomnieniami bohaterki-narratorki - podążam za
własnymi myślami w głąb własnej historii. Bo jak nie zatrzymać się przy słowach
typu:
„Z życia dziadków znamy jedynie schyłek, na który cieniem kładzie się ich śmierć. Życie naszych rodziców to w zasadzie wyłącznie ich dorosłość. Starzejąc się, niepostrzeżenie robimy się do nich podobni. Życie naszych dzieci to przede wszystkim ich dzieciństwo. Wszystko inne to obrosły domowymi legendami, wielokrotnie zmieniany przekaz” (s. 37)?
„Z życia dziadków znamy jedynie schyłek, na który cieniem kładzie się ich śmierć. Życie naszych rodziców to w zasadzie wyłącznie ich dorosłość. Starzejąc się, niepostrzeżenie robimy się do nich podobni. Życie naszych dzieci to przede wszystkim ich dzieciństwo. Wszystko inne to obrosły domowymi legendami, wielokrotnie zmieniany przekaz” (s. 37)?
Uważam, że „Kalendarze” warto przeczytać nie po to, by
przeżyć niesamowitą, pełną dreszczy oraz emocji przygodę, ale po to, by móc przypomnieć
sobie te chwile, które były ważne i które może nas ukształtowały.
*Ci co mnie znają prywatnie, wiedzą, że dzieciństwo
(babcię:)!) mam na piedestale:):)
Poznałam już prozę autorki i myślę, że książka ta nie powinna mnie rozczarować.
OdpowiedzUsuńBardzo lubię prozę Gutowskiej-Adamczyk i mimo tego, że ta książka nie jest tak wielowątkowa jak jej inne powieści mam nadzieję kiedyś ją przeczytać.
OdpowiedzUsuńNie przepadam za książkami obyczajowymi, mają w sobie coś irytującego. Kiedyś lubiłam, ale teraz już za dużo się dzieje "w realu" żeby zajmować się jeszcze problemami bohaterów obyczajówek ;)
OdpowiedzUsuńLubię takie powieści i chętnie przypomnę sobie ważne chwile, choć jeszcze tyle ich przede mną... :)
OdpowiedzUsuńMiałam przeczytać, niestety nie dotarł egzemplarz. Kiedyś na pewno przeczytam, ale raczej bez pośpiechu :)
OdpowiedzUsuńCzytałam obie części ,,Róży z Wolzkich" - zachwyciły mnie :) Cukiernia pod Amorem? - pierwszy tom mnie zainteresował, ale w połowie drugiego ,,zamulilo" mnie ;)
OdpowiedzUsuńTe książkę przeczytam koniecznie, lubię retrospekcje... a cytat mnie zainteresowal :)