(...) dostrzegała dziwne rzeczy, niedostępne innym (...). - K. Sakuraba, Czerwone dziewczyny
Nie jestem fanką kultury japońskiej i nigdy nie czułam
potrzeby, by dowiedzieć się czegoś więcej.
Ale cenię sobie dobre historie,
dobrze skrojoną fabułę i ciekawie opowiedziane intrygi.
Dlatego rekomendowane
przez WL "Czerwone dziewczyny" wydają się książką dla mnie.
A dla Was?
Saga
rodzinna,
historia
kryminalna,
baśń
o Japonii lat 1953–2000
W
wiosce Benimidori mściwe duchy powodują wypadki w hucie żelaza. Nadchodzą
trudne czasy. Czy „dziewczyna z gór”,
Manyō, która widzi przyszłość, będzie w stanie stawić im czoło?
Gdy
pewnego ranka wiele, wiele lat temu tajemniczy ludzie z gór porzucili małą
dziewczynkę w japońskiej wiosce Benimidori, niewielu jej mieszkańcom mogło
przyjść do głowy, że pewnego dnia poślubi ona zamożnego dziedzica fortuny rodu
Akakuchibów i stanie się potężną matroną w czerwonej posiadłości na wzgórzu.
Jej córka, Kemari, nieokiełznana niczym yamaoroshi, porywisty, dmący wiatr,
zaszokuje wszystkich, przyłączając się do wojowniczego gangu motocyklowego, a
potem stanie się kultową autorką mang. Toko, trzecia w kolejności
przedstawicielka rodu właścicieli wielkiej huty żelaza, jest zupełnie
zwyczajna. To jednak jej babka wyzna na łożu śmierci, że ma na swoim sumieniu
morderstwo…. Oto opowieść Toko.
Fragment książki
Pewnego
lata dziesięcioletnia Manyō Akakuchiba — moja babka — zobaczyła na niebie
latającego człowieka. Ponieważ zdarzyło się to, zanim wżeniła się w wiekowy
majątek rodziny Akakuchibów z regionu San’in, wciąż była prymitywną wiejską
dziewuchą i nie miała nazwiska. W wiosce wołano na nią po prostu Manyō.
Wyrosła
na dużą, mocno zbudowaną kobietę o długich do pasa włosach, czarnych jak mokre
skrzydła wrony — choć, jak nietrudno się domyślić, gdy doczekała sędziwego
wieku, przybrały śnieżnobiałą barwę — która czasem mrużyła powieki i w
zamyśleniu wpatrywała się w odległe szczyty górskie. Miała świetny wzrok, a
odkąd sięgała pamięcią, dostrzegała dziwne rzeczy, niedostępne innym.
Opowieść
o tym, jak uznano ją za wieszczkę domu Akakuchibów, zostawię sobie na później,
skupiając się teraz na jej najmłodszych latach; już w czasach jej dzieciństwa
nikt nie wątpił, że Manyō potrafi zaglądać w przyszłość. Wizje te przyjmowały
najróżniejszą postać, od spontanicznej zmiany porządku atramentowych liter,
starannie naniesionych na zwoje wiszące w tradycyjnym salonie, aż po duchy
zmarłych osób, które przychodziły do jej pokoju i gestami przekazywały swe
proroctwa. Widywała także obrazy, których znaczenie było dla niej niejasne
Manyō nie rozmawiała o tych sprawach z mieszkańcami wioski; uważano ją za
dziwne, obce dziecko, a ona z niejaką dumą, ale i niepokojem przyjmowała fakt,
że jest inna niż wszyscy.
Tamtego
lata 28 roku okresu Shōw — w kalendarzu zachodniego świata był 1953 rok — Manyō
miała najprawdopodobniej dziesięć lat. Piszę „najprawdopodobniej”, ponieważ
nikt w wiosce nie znał jej daty urodzenia, nawet ona sama. Pojawiła się
któregoś dnia w tym dalekim regionie Japonii, znanym pod nazwą San’in — wąskim
paśmie lądu wciśniętym pomiędzy czarny łańcuch Gór Chūgoku a szary bezmiar
Morza Japońskiego — zupełnie jakby stoczyła się z jednej z wysokich grani.
Manyō tego nie pamiętała, ale cudzoziemcy porzucili ją w wiosce, gdy miała
niespełna trzy lata.
„Cudzoziemcy”
to nazwa, na którą przystałam, pisząc tę opowieść. Ludzie z regionu San’in — a
zatem nasi przodkowie — przez długi czas ukrywali się głęboko w górach. W
odróżnieniu od nas, którzy mieszkaliśmy w wiosce, nie mieli oni żadnej nazwy;
mówiono o nich „oni”, „tamci” lub „ludzie z gór”. W ostatnim czasie folkloryści
określają ich jako lud Sanka, Nobuse lub Sangai, lecz nazwy te nie były wówczas
używane — a już z pewnością nie w wiosce Benimidori w zachodniej prefekturze
Tottori, gdzie żyjemy.
W
każdym razie ludzie ci kryli się w sercu gór, gdzie wiatr targał ich długie kruczoczarne
włosy od co najmniej setek lat, a pewnie i znacznie dłużej. Wyróżniali się
karnacją ciemną jak garbowana skóra i mocną sylwetką. Często zmieniali miejsce
pobytu. Pomieszkiwali to tu, to tam, w zależności od pory roku. Nie płacili
rocznych danin, nie zwoływali narad i nie słyszeli o podatkach, a ponieważ nie
mieli państwa, musieli sami o siebie zadbać.
Nikt
w Benimidori ani w odległych osadach Izumo czy Tottori nie widział ich od około
pięćdziesięciu lat, trudno więc powiedzieć, czy wciąż żyją w Górach Chūgoku.
Tak czy inaczej mała Manyō przybyła do Benimidori mniej więcej sześćdziesiąt
pięć lat temu z dorosłymi przedstawicielami swojego ludu, ostatniego pokolenia,
które odwiedziło wioskę. Z niewiadomych przyczyn cudzoziemcy przed powrotem w
góry porzucili między domami trzyletnią dziewczynkę.
Ponieważ
większość miejscowych, którzy mogli pamiętać tamto wydarzenie, dołączyła już do
grona zmarłych, nie znam jego szczegółów, tym niemniej w ciągu ostatnich kilku
wieków, kiedy w wiosce brakowało rąk do pracy, cudzoziemcy zstępowali z gór
niczym czarny wiatr i oferowali pomoc. Z wszystkich ważnych ceremonii — czuwań
i ślubów, świąt i obrządków wstąpienia w dorosłość — najbardziej potrzebni byli
akurat przy pogrzebach.
Gdy
w wiosce wskutek samobójstwa ginęła młoda osoba, fioletowy dym. Cudzoziemcy
przybywali wówczas nocą, żeby pomóc w przygotowaniach pogrzebowych. Ścinali
drzewo niezbędne do wykonania skrzyni, a o świcie łamali z trzaskiem
zesztywniałe nogi nieboszczyka w udach i piszczelach, by wcisnąć go do
kwadratowego pojemnika. Uporawszy się z tym zadaniem, zabierali skrzynię i
ciskali ją w przepaść głęboko w górach, nucąc inkantacje. Gdy cudzoziemcy
przychodzili, a mieszkańcy wioski czekali cierpliwie, aż odejdą z ciałem
zmarłego, nawet najwyższy kapłan świątyni nie miał prawa zakłócać tego
wydarzenia.
Właśnie
dlatego tamtego ranka jakieś sześćdziesiąt pięć lat temu, kiedy porzucili
Manyō, w wiosce musiał umrzeć ktoś młody. Do dziś nie jestem pewna, czy ciało z
połamanymi nogami zamykano w ciasnym pojemniku, aby zapobiec jakiejś
transformacji lub ucieczce zmarłego i czy idealnie sześcienny kształt skrzyni
miał znaczenie mistyczne. Te pytania pozostawmy jednak badaczom folkloru.
Istotne jest to, że kiedy „oni” w końcu zniknęli z zapakowanymi zwłokami, zostawili
po sobie małą dziewczynkę — moją babkę o ciemnej karnacji, mocnej sylwetce i
czarnych włosach, a zatem niewątpliwie cudzoziemkę. Siedziała na ziemi,
nieopodal powojów, oparta o studnię przed czyimś domem niczym lalka albo wiadro
owinięte pnączami o różowych kwiatach.
Już czytałaś?
OdpowiedzUsuńWłaśnie nie. Ale zapowiedź tak mi się spodobała, że postanowiłam ją pokazać :-)
Usuń